Za każdym razem, kiedy rzucamy z mężem hasło: „Jedziemy do biblioteki!”, w domu rozlega się pisk radości. Dziewczynki błyskawicznie znoszą do przedpokoju książki do oddania, zakładają swoje najlepsze sukienki, korale i bransoletki i przez całe dziesięć minut jazdy samochodem planują, co tym razem wypożyczą i jak długo będą mogły bawić się w kąciku dla maluchów. Pod czujnym wzrokiem bibliotekarek powoli mijają dużą wyspę z kontuarem do wypożyczania, potem skręcają w prawo i jak szalone pędzą do działu dziecięcego, a odgłos ich podekscytowanego galopu niesie się między regałami jeszcze na długo po tym, jak odnajdą ulubioną półkę. I wreszcie zaczyna się najlepsze: wybieranie, przeglądanie i ekscytacja przy każdym nowym albumie z dinozaurami oraz – niezmiennie – najtrudniejsza decyzja: które tytuły zabrać do domu? Miłe panie bibliotekarki już od dawna stosują wobec nas taryfę ulgową i pozwalają wypożyczyć więcej książek, niż przewiduje regulamin, bo wiedzą, że i tak przed upływem tygodnia będziemy z powrotem. Jednak nadal daleko nam do zażyłości, jaka wytworzyła się między Linn a Wiktorią, bohaterkami powieści z książkami w tle autorstwa Mai Hjertzell.

„NAZYWAM SIĘ WIKTORIA ANDERSSON”

Wiktoria pojawiła się w życiu Linn nagle i niespodziewanie. Z chrzęstem żwiru zaparkowała autobus tuż pod jej oknem, wzbijając w powietrze tumany kurzu i robiąc zamieszanie na osiedlowym podwórku. Wyglądała wspaniale, kiedy schodziła po stopniach w brązowych kozakach, dżinsach i z czarną opaską na włosach. Wystarczyło jedno słowo, bezpretensjonalne Howdy!, by starsza, zrzędliwa sąsiadka z miejsca poczuła się zniesmaczona, a Linn zapałała do nowo przybyłej wielką sympatią. Wiktoria Andersson, do niedawna kierowca tira, a obecnie bibliotekarka w książkobusie, zapoczątkowała szereg zdarzeń w lokalnej społeczności. „Od tego momentu wszystko zmieni się na lepsze” – pomyślała Linn i… czy miała rację? 

„MAMA UWAŻA, ŻE JESTEM ODLUDKIEM”

Dziewięcioletnia Linn właśnie zaczyna zmieniać się z nieopierzonego pisklaka w podlotka. Jest nad wiek inteligentna, dużo rozmyśla i najlepiej czuje się w swoim towarzystwie. Na drodze do dojrzewania we własnym stylu i tempie staje jednak mama dziewczynki, która uważa za swój moralny obowiązek zaplanować życie córki, nie licząc się zupełnie z jej uczuciami. Wiecznie otoczona wianuszkiem przyjaciółek matka jest przekonana, że córka powinna mieć towarzystwo, dlatego z fanatycznym zaangażowaniem planuje przyjęcie urodzinowe Linn dla koleżanek z klasy. Sęk w tym, że dziewięciolatka nie ma najmniejszej ochoty ani na imprezę, ani na zawieranie przyjaźni pod dyktando mamy. Zresztą z kim miałaby się zakolegować? Brak wspólnych zainteresowań z rówieśniczkami jest uderzający: podczas gdy Linn uczy się łacińskich sentencji, dziewczyny z klasy gadają o ciuchach albo chichrają się po kątach. Nuuuuda!

„CO JA MAM Z TOBĄ POCZĄĆ?”

Kiedy Linn zaczyna się buntować, mama ma do niej żal i zaczyna uprawiać szantaż emocjonalny z gatunku „tak bardzo się dla ciebie staram”. Konflikt na linii matka–córka z każdym dniem staje się wyraźniejszy, a Linn coraz częściej zamiast rozmowy z mamą wybiera towarzystwo nieco ekscentrycznej bibliotekarki, która – mimo że od dawna pełnoletnia – nigdy nie wykorzystuje przewagi wieku i traktuje Linn po partnersku. Wiktoria urasta w oczach dziewczynki do ideału: potrafi słuchać, nie ocenia i nie udziela rad, a do tego jest niezależna, tajemnicza i niczego się nie boi. Uświadamia Linn, że marzeń nie mierzy się skalą „stosowności”, tylko własnych potrzeb, i że czasem warto wyrwać się z utartych schematów, by odkryć coś nowego. Trudno wymarzyć sobie lepszego powiernika i przewodnika po świecie, który staje się coraz bardziej skomplikowany z każdą kolejną świeczką zdmuchiwaną na urodzinowym torcie. 

„WYSTARCZYŁO WYTRWAĆ I POCZEKAĆ”

Linn nie przypuszczała, że znalezienie przyjaciela okaże się tak łatwe. Podczas spaceru po lesie spotyka Simona, chłopaka, którego widziała wcześniej w książkobusie Wiktorii, i o którym bibliotekarka wyrażała się w samych superlatywach. Od słowa do słowa okazuje się, że czują się swobodnie w swoim towarzystwie i chcą spędzać ze sobą coraz więcej czasu. Dzień po dniu rodzi się między nimi zażyłość, a nawet inne, nieznane wcześniej uczucia, których nie potrafią opisać. Z pomocą przychodzą im łacińskie sentencje i angielskie zdania rodem z rozmówek dla początkujących, które wyrażają to, czego wstydzą się powiedzieć w ojczystym języku. Skrywają za obcymi słówkami – niczym za maską – całą swoją niewinność, wrażliwość i nieśmiałość. To ciekawy moment w książce, który uświadamia nam, że czasami język stanowi – paradoksalnie! – barierę w komunikacji: albo jest zbyt dosłowny (a przez to zobowiązujący), albo niewystarczający do opisania uczuć, które nigdy nie mają prostego przełożenia na słowa. Tytułowe I love you pojawia się w książce trzy razy: jest dwoje nadawców, ale aż trzech adresatów. Domyślacie się, o kogo chodzi, prawda?

ILUSTRACJE

Książka jest bardzo starannie wydana: twarda oprawa z płóciennym grzbietem, szyto-klejone strony w odcieniu jasnokremowym, do tego czarno-białe ilustracje z akcentami w odcieniach szarości. Anna Nilsson, która zilustrowała Wiktorio, I love you, na co dzień zajmuje się projektowaniem identyfikacji wizualnej i to graficzne zacięcie jest w książce bardzo widoczne, w szczególności na wyklejce, ale także na kartach książki w postaci niewielkich ozdobników. Bardzo ładnie prezentują się tytuły rozdziałów złożone pismem imitującym odręczne – od razu dodam, że nie jest to zabieg czysto estetyczny, ale ma uzasadnienie w treści.


 

FINIS – THE END

Przeczytałam Wiktorio, I love you w jedno popołudnie. A potem drugi raz córce. Nie wiem, której z nas książka bardziej się podobała, ale obydwie mamy ochotę na powtórkę. To jedna z najlepszych powieści dla młodych czytelników, jakie czytałam w tym roku, i mam nadzieję, że Maja Hjertzell już pisze kolejną opowieść, a Zakamarki trzymają rękę na pulsie.

Tematyka książki sprawia, że Wiktorio, I love you to tytuł, który powinny poznać nie tylko dzieci w wieku 6+, ale również ich rodzice czy opiekunowie. Lekka i zajmująca historia pewnej znajomości (a nawet dwóch) jest doskonałym pretekstem do refleksji na temat relacji między dziećmi a rodzicami, a także między rówieśnikami. W teorii my, rodzice, dobrze wiemy, że każde dziecko jest inne, że nie ma sensu porównywać naszej pociechy z pociechą sąsiadki, że nie powinno się przelewać na dzieci własnych ambicji, bo każdy ma prawo żyć własnym życiem i tak dalej, a jednak… w praktyce o tym zapominamy. Wiktorio, I love you to – oprócz czystej przyjemności lektury – lekcja pokory dla dorosłych i przypomnienie, że nie można przykładać własnej miary do innych, bo każdy z nas ma różne potrzeby i upodobania, nawet (a może zwłaszcza?) w wieku dziewięciu lat. Matka Linn w imię źle pojmowanej miłości chciała decydować za córkę we wszystkich sprawach w obawie, że córka dokona złego wyboru, tymczasem od złego wyboru jeszcze gorszy jest inny – narzucony. Powinniśmy sobie wziąć tę przestrogę do serca.

Bardzo podobał mi się język powieści: i nigdy nie wiem, czy to Szwedzi tak dobrze piszą, czy Zakamarkowi tłumacze tak dobrze się spisują, ale efekt końcowy zach-wy-ca! Jest barwnie, z humorem i nic nie zgrzyta. Język opowieści zwraca uwagę sam na siebie (nie jest poprawny w nudny, schematyczny sposób) i to lubię!  Narratorem jest dziewięciolatka, ale jej styl opowiadania nie jest po dziecięcemu nieporadny, wprost przeciwnie: zaskakuje świeżymi porównaniami i spostrzeżeniami, a przy tym nie jest wydumany. Chcę kolejnych takich książek dla moich dzieci!

TYTUŁ: „Wiktorio, I love you”
TEKST: Maja Hjertzell
TŁUMACZENIE: Marta Wallin
ILUSTRACJE: Anna Nilsson
LICZBA STRON: 140
OPRAWA: twarda, płócienny grzbiet
FORMAT: 15,5 × 20,7 cm
WIEK: 6+
WYDAWNICTWO: Zakamarki
ROK WYDANIA: 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *