Żałuję, że nie mamy stolika kawowego. Jeszcze parę lat temu, kiedy było nas tylko dwoje, na środku salonu stała ława z przeszklonym blatem, eksponująca pamiątki z podróży i ozdobne filiżanki do kawy. Te drobiazgi stanowiły doskonały punkt wyjścia do niezobowiązujących rozmów ze znajomymi („To gdzie ostatnio byliście? Może i my się tam wybierzemy”), a na co dzień ożywiały barwną plamą ciemną podłogę dużego pokoju. Kiedy urodziły się dzieci, szklana ława powędrowała na strych, bo ciągłe strofowanie i pilnowanie malutkich córek: „Uważaj na kanty!”, „Nie smaruj blatu jogurtem!” i „Nie stukaj klockami w szkło!” było ponad nasze nerwy.
Po paru latach macierzyństwa (a także lekturze niezliczonych książek poświęconych minimalizmowi) zrozumiałam, że najbardziej zależy mi na tym, żeby – wybaczcie szczerość – mieć jak najmniej do sprzątania. To dlatego z półek poznikały bibeloty, z okien firany i zasłony, a obrus w jadalni został zastąpiony przez elegancką – ale jednak – ceratę. Stolik z przeszklonym blatem, na którym widać było każdy odciska palca, nie miał racji bytu w domu, w którym zaczęła się liczyć przede wszystkim funkcjonalność i wygoda. Jego miejsce zajął zwykły drewniany stół z IKEI, któremu mąż skrócił nogi, żeby dzieci miały przy czym wygodnie rysować, malować, lepić i wycinać. A nasze kawy? Cóż, i tak od dawna pijemy je przeważnie w biegu.
A jednak od czasu do czasu żałuję, że nie mamy stolika kawowego z prawdziwego zdarzenia. To by było idealne miejsce na odłożenie książek, które podczytujemy sobie lub dzieciom w ciągu dnia, czekając na uruchomienie ekspresu do kawy, w przerwie na reklamy albo kiedy mamy jeszcze pięć minut do wyjścia z domu. I doskonały wstęp do niezobowiązujących rozmów ze znajomymi („To co ostatnio czytacie dziewczynkom? Może dopiszemy do naszej listy”). I mimo że tuż za kanapą stoi duży regał wypełniony książkami po brzegi, to jednak nie to samo… (Wcale nie dlatego, że żeby dosięgnąć półki ręką, trzeba się podnieść z kanapy. A przynajmniej wcale nie tylko dlatego).
MAGICZNY ŚWIAT BALETU
Gdybyśmy mieli stolik kawowy, od kilku dni leżałby na nim nowy album o Edgarze Degasie, jednym z ulubionych malarzy moich córek (i moim także). Zuzia i Maja po raz pierwszy zetknęły się z jego obrazami w przedszkolu w ramach cyklu zajęć poświęconego sztuce. Poza Monetem i van Goghiem to właśnie Degas najbardziej przypadł im do gustu. Dziewczynki nie tylko bezbłędnie wymawiają te trzy nazwiska i potrafią przyporządkować obrazy do konkretnego artysty, lecz także znają wiele tytułów dzieł, ale – nie ma się co łudzić – mniejszą wagę przywiązują do techniki danego malarza niż do samej tematyki obrazów. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to nie charakterystyczne pociągnięcia pędzlem czy pastelami Edgara Degasa skradły ich kilkuletnie serca, lecz zatrzymany na płótnie, papierze, tablicy czy desce magiczny świat, który pociąga je od wielu miesięcy – tiulowe spódniczki, puenty i sale gimnastyczne z drążkami do ćwiczeń.



Fascynacja moich córek światem baletu rośnie z każdą kolejną przeczytaną książką, obejrzanym przedstawieniem lub filmem i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie ich zainteresowania uległy zmianie. Album o Edgarze Degasie – mimo że na pozór zupełnie nie pasuje do tego przedszkolnego zestawienia – stanowi doskonałe uzupełnienie dziecięcej kolekcji baletowej.

EDGAR DEGAS, WYDAWNICTWO KÖNEMANN
Album o Edgarze Degasie wydawnictwa Könemann ma wielkość pudełka Ptasiego Mleczka i równie słodką zawartość. Sięgamy do niego, kiedy nie chcemy zagłębiać się w dłuższej lekturze, skrupulatne pilnując zakładki, żeby nie stracić wątku, ale mamy ochotę na coś lekkiego, ładnego, odprężającego, niezobowiązującego i jednocześnie wartościowego. Przeglądamy strony albumu od dowolnego miejsca, po dwie, po pięć, po piętnaście kartek na raz. Jednego dnia zachwycamy się końmi i kolorowo ubranymi dżokejami, innego dnia podglądamy kąpiące się kobiety, jeszcze innego oglądamy zmęczone twarze praczek i prasowaczek, ale najczęściej przyglądamy się ćwiczącym baletnicom.



TANCERKI DEGASA
Obserwujemy je, kiedy poprawiają buty i opadające ramiączka romantycznych paczek, znudzone czekają na swoją kolej podczas próby, drapią się, wachlują, ziewają, rozciągają, przeglądają w lustrze, cierpliwie znoszą ostatnie przymiarki w garderobie i wreszcie błyszczą na scenie w blasku reflektorów i kłaniają się publiczności.



CHWILE ZE SZTUKĄ
Kiedy wyciągam z regału jakikolwiek album (dotyczący malarstwa, urządzania pięknych wnętrz, kultury japońskiej czy ogrodów), mogę być pewna, że za chwilę na kanapie obok mnie zjawi się najpierw jedna a potem druga córka. W przeciwieństwie do powieści (gdzie dominuje lity blok tekstu) jakiekolwiek bogato ilustrowane wydawnictwa zawsze przyciągają dziewczynki, zapewniając mi towarzystwo podczas lektury. Ale wcale nie narzekam, bo z przyjemnością dzielę się z nimi sztuką w takim wydaniu. Jestem pewna, że przed nami jeszcze wiele wspólnych chwil spędzonych nad albumem o Edgarze Degasie, tym bardziej, że to niewyczerpane źródło inspiracji…
SZTUKA WOKÓŁ NAS
Na początku wpisu wspomniałam, że przygoda moich córek ze sztuką rozpoczęła się mniej więcej dwa lata temu w przedszkolu. Chcąc podtrzymać ich zainteresowanie malarstwem, przygotowałam memory z najsłynniejszymi obrazami ulubionych malarzy, żeby wiedzę teoretyczną podeprzeć elementem gry. Wiadomo, że najlepiej zapamiętuje się podczas zabawy, kiedy odprężony umysł nawet nie wie, że się uczy. Na domowej roboty kafelkach znalazły się dzieła Moneta, van Gogha i oczywiście Degasa. Wszystkich par jest ponad czterdzieści, więc najczęściej gramy tylko dwoma zestawami jednocześnie, ale przyznaję, że parę razy zdarzyło nam się rozegrać partię na najwyższym poziomie trudności.


Lubię nasze domowe memory, ale ciągle się łudzę, że ktoś wyda w Polsce piękną malarską serię z prawdziwego zdarzenia: bez odklejających się wydruków, bez pozaginanych rogów i nierówno dociętych kafli. Obstawiam Jacobsony, których z pewnością znacie z rewelacyjnej serii gier memory „Świat wokół nas”. A gdyby tak wydali podserię „Sztuka wokół nas”? Czy nie byłoby wspaniale? Piszę o Jacobsonach nie bez powodu, bo to właśnie oni są polskim dystrybutorem książek niemieckiego wydawnictwa Könemann, z którego pochodzi nasz album o Degasie.
ALBUM – ZAWARTOŚĆ
Album został podzielony na następujące rozdziały: Edgar Degas – malarz sceny (ograniczona do minimum biografia), Akademickie początki (pierwsze próby malarskie Degasa nawiązywały do reguł sztuki antycznej i renesansowej z tematyką historyczną i religijną), Degasa odkrycie współczesności (fascynacja rodzącą się dopiero fotografią), Degas i impresjonizm (udział w pierwszej wystawie impresjonistów w 1874 r.), Ludzie i przestrzeń (malarz codziennego życia: luksusu i nędzy), Kąpiące się (seria 200 obrazów ukazujących nagie kobiety w kąpieli), Rzeźbiarz (Degas pozostawił po sobie ok. 150 rzeźb tancerek), Kolekcjoner i mecenas (pochodzący z bogatej rodziny malarz często kupował dzieła innych współczesnych artystów), Curriculum Vitae (mapa, na której zaznaczono podróże Degasa po świecie), Muzea (mapa z zaznaczonymi miastami, w których mieszczą się dzieła malarza).


Chociaż album ma ponad 200 stron, treści jest stosunkowo niewiele, za to same ciekawe fakty. Teksty są napisane w sześciu wersjach językowych: po angielsku, czesku, słowacku, polsku, rumuńsku i grecku.
CIEKAWOSTKI
Pisząc recenzję, zastanawiałam się, jak poprawnie odmieniać nazwisko tego francuskiego malarza. Z pomocą przyszła niezawodna internetowa Poradnia językowa PWN, dzięki której dowiedziałam się nie tylko, że Degasa można odmieniać regularnie przez przypadki (lub pozostawić w formie nieodmienionej), lecz także, że czasami nawet w językach oryginału niektóre nazwiska z przedimkiem (w tym wypadku chodzi o przedimek De) są odczuwane jako konstrukcje skostniałe, co często prowadzi do powstania nazwisk jednowyrazowych, np. Degas z De Gas. I wtedy przypomniałam sobie, że przecież już o tym przeczytałam w albumie – Edgar Degas przyszedł na świat w zamożnej rodzinie jako Hilaire-Germain-Edgar De Gas. Tadam!
Ojciec Degasa był z pochodzenia Włochem, kierował w Paryżu filią neapolitańskiego banku, a matka była Kreolką z Nowego Orleanu. Dwie spośród nielicznych podróży w dorosłym życiu Degasa powiodły go zarówno do Włoch, mekki wszystkich malarzy i rodzinnych stron ojca, jak i do Nowego Orleanu, gdzie poznał krewnych matki.
Degas szybko zerwał z malarstwem akademickim na rzecz tworzenia obrazów z własnych czasów. Malował modne tory wyścigów konnych, paryską operę i balet, kawiarnie z pieśniarkami, praczki, szwaczki i prasowaczki. Portretował zarówno śmietankę towarzyską, jak i niziny społeczne.
Najbardziej podoba mi się w obrazach Degasa niezwykłe kadrowanie: patrząc na jego dzieła, ma się wrażenie, że są po prostu… źle skomponowane: tu ucięty kawałek konia, tam niesymetryczne rozłożenie ciężaru, gdzie indziej widoczne same ręce tancerki albo instrumenty zasłaniające scenę. Zupełnie jak na zdjęciach robionych niewprawną ręką początkującego fotografa, któremu rzeczywistość wymyka się spod kontroli. Ten oryginalny styl był często wyśmiewany przez współczesnych mu krytyków sztuki, mnie jednak nieodmiennie zachwyca.
TYTUŁ: „Edgar Degas”
TEKST: Martina Padberg
LICZBA STRON: 215
OPRAWA: twarda z obwolutą
FORMAT: 18 × 18 cm
WIEK: 5+
WYDAWNICTWO: Könemann
ROK WYDANIA: 2016