W ostatnich latach ośmioletniej podstawówki w mojej klasie co miesiąc przeprowadzano wybory Miss i Mistera Miesiąca. Pod czujnym okiem pani wychowawczyni na karteluszkach wyrywanych pospiesznie z ostatnich stron zeszytów wypisywaliśmy swoje typy (jedną dziewczynę i jednego chłopaka), następnie wrzucaliśmy je do specjalnego ozdobnego pudełka, które miało swoje stałe miejsce na parapecie obok nieśmiertelnych roślin doniczkowych, a potem następował moment, przy którym podekscytowane serca 30-osobowej klasy waliły jak młoty – liczenie głosów. Każdego miesiąca łudziłam się, że moje włosy czesane każdego wieczora szczotką z włosia dzika zalśnią w końcu pełnym blaskiem, że nowy dezodorant Impuls Spice Girls, na który odkładałam kieszonkowe przez długie tygodnie, zawróci wszystkim w głowie, a jeśli i to nie pomoże, to na pewno ten nowy błyszczyk o zapachu truskawki sprawi, że chłopięce serca zmiękną na mój widok. I co? I guzik! Nigdy nie udało mi się wygrać, a moje zdjęcie nigdy nie zawisło na zaszczytnym miejscu na korkowej tablicy obok zdjęcia zwycięskiego chłopca. I mimo że znajdowałam się w sytuacji większości koleżanek z klasy (bo szczęśliwcy zawsze byli wybierani spośród bardzo nielicznej grupy, która zawierała się w części wspólnej zbiorów: najpiękniejszych, najsympatyczniejszych i najzabawniejszych), czułam się trochę nieswojo i było mi zwyczajnie przykro, że nikt nie dostrzegł we mnie ukrytego piękna, pokładów obezwładniającego humoru i tego czegoś. Kiedy dziś po prawie dwudziestu latach przypominam sobie comiesięczne wybory Miss i Mistera, dziwię się, że nasza wychowawczyni nie widziała w nich nic złego. A dla nas to był wtedy naprawdę duży stres i niepotrzebne emocje, które mogliśmy spożytkować w inny sposób. Dopiero jako osoba dorosła, matka dwójki córek, które za jakiś czas przekroczą mury szkoły, zdaję sobie sprawę, jak krzywdzące mogą być tego rodzaju plebiscyty. U nas wybierało się osoby najładniejsze, a mimo to czuję pewien niesmak; aż strach pomyśleć, jakie szkody może wyrządzić konkurs na najbrzydszą dziewczynę w szkole – tak jak to miało miejsce w książce dla młodzieży Clémentine Beauvais Pasztety, do boju!
BOURG-EN-BRESSE – W DRODZE – PARYŻ
Miejscowość Bourg-en-Bresse („to się wymawia «Burkąbres»”) jest oddalona od Paryża o 500 kilometrów. Samochodem można tam dotrzeć w parę godzin, ale Mireille, Astrid i Hakima muszą znaleźć inne rozwiązanie, by 14 lipca zjawić się w Pałacu Elizejskim. Matka jednej z dziewczynek, biorąc ich wakacyjne plany za zwykły żart, przypadkiem podrzuca im epokowy pomysł: „Jedźcie na rowerach, łydki się wam wyrobią”.
KIERUNEK: PARYŻ, CEL: ŚCIŚLE TAJNY
Piętnastoletnia Mireille, szesnastoletnia Astrid i dwunastoletnia Hakima, mimo że chodzą do tej samej szkoły, jeszcze nie tak dawno nie wiedziały o swoim istnieniu. Ich losy połączyły się w dniu ogłoszenia wyników internetowego konkursu na Paszteta Roku organizowanego już po raz trzeci przez – uwaga, uwaga! – najlepszego przyjaciela Mireille z dzieciństwa. Zdobywczynie tytułów Brązowego, Srebrnego i Złotego Paszteta po przełknięciu gorzkiej pigułki i krótkiej chwili słabości biorą się w garść, bo odkrywają, że oprócz nieatrakcyjnego wyglądu łączy je coś jeszcze. Każda z nich ma istotny powód, by w dniu święta narodowego Francji zjawić się na elizejskim garden party z udziałem pary prezydenckiej.
ROWERY NA CELOWNIKU
O niecodziennej wyprawie rowerowej trzech nastolatek i ich kalekiego opiekuna (starszego brata Hakimy) robi się coraz głośniej z każdą kolejną wzmianką w lokalnej prasie i mediach społecznościowych. Gazety rozpisują się na temat szokującego konkursu na Paszteta Roku i doszukują się ukrytej motywacji dziewcząt stojącej za ich działaniami. Ciekawość licznych obserwatorów podsyca dodatkowo fakt, że same zainteresowane utrzymują cel swojej podróży w tajemnicy.
CLÉMENTINE BEAUVAIS
Pasztety, do boju! to jedna z najlepszych powieści młodzieżowych, jakie kiedykolwiek czytałam: błyskotliwa, zabawna i wzruszająca. Jej autorka, Clémentine Beauvais, jest młodą pisarką (rocznik 1989), którą już okrzyknięto wschodzącą gwiazdą francuskiej literatury młodzieżowej. Równolegle do pracy na uniwersytecie w Yorku, gdzie wykłada angielski i pedagogikę, pisze książki dla młodych czytelników – ma ich już na koncie kilkanaście. Pasztety, do boju! to jej pierwsza książka wydana w Polsce i mam nadzieję, że wydawnictwo Dwie Siostry, które zaprezentowało ją polskim czytelnikom, nie poprzestanie na jednym tytule. Każdy kolejny biorę w ciemno i na zapas ustawiam na najwyższej półce dziecięcej biblioteki (tej nazwanej roboczo „do przeczytania za kilka lat”), bo właśnie takimi lekturami chciałabym karmić w przyszłości moje nastoletnie córki.
PASZTETY, CZYLI KRÓLEWNY
Oryginalny tytuł Les petites reines (dosł. Królewny) jest bardziej pojemny znaczeniowo niż polskie Pasztety, do boju! i można go interpretować na co najmniej dwa sposoby: przede wszystkim la petite reine to nieco staroświecki synonim roweru, którym często posługują się dziennikarze sportowi, zwłaszcza w kontekście wyścigu Tour de France. Można go również usłyszeć w codziennym życiu jako żartobliwe określenie dwóch kółek. Drugie znaczenie tytułu nawiązuje do biblijnych Trzech Króli, którzy wyruszyli w daleką podróż prowadzeni blaskiem Gwiazdy Betlejemskiej. W książce Clémentine Beauvais nowoczesny orszak składa się z trzech królowych, które na rowerach podążają za sygnałem wysyłanym przez GPS w telefonie i – w przeciwieństwie do Trzech Króli – nie wiozą ze sobą darów, lecz zmierzają do celu po to, by same zostać obdarowane.
Polski tytuł książki Clémentine Beauvais, czyli Pasztety, do boju!, uwypukla inne aspekty powieści, odnosi się bowiem do wyglądu bohaterek, ale brzmi również jak okrzyk dopingujący, który przez całą książkę ciśnie się czytelnikom na usta.

DROGA DO DOJRZAŁOŚCI
Pasztety, do boju! to przede wszystkim młodzieżowa powieść drogi, która jest okazją do lepszego poznania siebie i pokonywania własnych obaw. Podczas wakacyjnej wyprawy Mireille i jej koleżanki zmagają się nie tylko z ograniczeniami własnego ciała, nienawykłego do wysiłku fizycznego, lecz także stawiają czoło bezlitosnej krytyce rówieśników i powoli odbudowują poczucie własnej wartości. Każda z dziewcząt wychodzi z tej podróży bogatsza nie tylko o zakwasy, ale przede wszystkim o nowe doświadczenia i nowe znajomości. Po drodze walczą z nieśmiałością (Hakima), mają okazję w praktyce wykorzystać umiejętności zdobyte w skautingu i grach komputerowych (Astrid), a także rozliczają się z przyjacielem sprzed lat i przeżywają pierwsze zauroczenie (Mireille). Wszystkie wychodzą z tego wakacyjnego wyjazdu wzmocnione, dojrzalsze i pewniejsze siebie.
POCHWAŁA BRZYDOTY
Dużo miejsca poświęcono w książce problemowi postrzegania innych przez pryzmat wyglądu. Pasztety, do boju! to wspaniała historia o szybkim dojrzewaniu z piętnem brzydoty i o umiejętności obrócenia niesprzyjającej sytuacji na własną korzyść. Do tej pory, mimo że od zamknięcia książki minęło już wiele dni, rezonuje mi w pamięci jedna ze złotych myśli Mireille na temat strategii przetrwania w świecie, który oszalał na punkcie pięknego ciała – nauczyła się łapać obelgi i przerabiać je na kapelusze. Dziewczęta wzięły sobie tę radę do serca, bo ruszyły w podróż, sprzedając paszteciki z przyczepki z wymalowanym napisem „PASZTETY”. Mama Mireille nie była jednak przekonana do tego pomysłu:
– Nie rozumiem, czemu z takim uporem eksponujecie to przezwisko – oburza się mama. – Pasztety! Straszne słowo.
– Stanie się piękne, zobaczysz. A w najgorszym razie zyska moc.
Dziewczęta się nie myliły! Hashtag #3pasztety zrobił w internecie furorę, włączając się w intelektualne dyskursy o ciele, przyziemne porady urodowe, a nawet…
Jean-Paul Gaultier marzy o ubraniu #3pasztety na przyjęcie.
CHOROBA XXI WIEKU
Clémentine Beauvais przy okazji relacji z podróży trzech nastolatek postawiła mimochodem ostrą diagnozę współczesnego społeczeństwa – uzależnionego od mediów społecznościowych (tweetowanie jest niemal tożsame z oddychaniem), rasistowskiego (ludzie „wolą dwie białe poczwary od śniadego ciacha bez nóg i śniadej brzyduli”) i zakłamanego (zawistne komentarze internetowych obserwatorów mają się nijak do serdecznej życzliwości, z którą dziewczęta spotykają się na żywo). Obrywa się też dziennikarzom, którzy gonią za tanią sensacją i prześcigają się w doszukiwaniu się głębszego dna tam, gdzie go nie ma (prasa interpretuje wyprawę rowerową pasztetów między innymi jako manifestację na rzecz produktów regionalnych albo krytykę wszechobecnego kultu ciała).
PASZTETY NA WAKACJE
Pasztety, do boju! to doskonale napisana powieść dla młodych czytelników, ale jestem pewna, że i dorośli – jeśli książka przypadkiem wpadnie im w ręce – przeczytają ją z przyjemnością i parę razy wybuchną radosnym i wyzwalającym śmiechem. Trudno sobie wyobrazić lepszą lekturę na wakacje! Zachwycił mnie pomysł na historię (powody, dla których dziewczyny postanowiły wyruszyć we wspólną drogę były tyleż nieprawdopodobne, co zabawne), spodobały mi się bohaterki (często nieatrakcyjny wygląd skrywa bardzo atrakcyjne wnętrze), ale przede wszystkim kupił mnie język tej powieści: lekki, zabawny, błyskotliwy, czasami nawet nad wyraz wyszukany w ustach nastolatek, ale mimo wszystko wiarygodny. Wielkie brawa dla tłumaczki, Bożeny Sęk – w jej przekładzie nie było ani jednej fałszywej nuty. Do boju, pasztety, do boju!
Pod linkiem do tytułu w metryczce książki znajdziecie obszerny fragment pierwszego rozdziału Pasztetów (żółty przycisk FRAGMENT na stronie wydawnictwa).
TYTUŁ: „Pasztety, do boju!”
TEKST: Clémentine Beauvais
LICZBA STRON: 276
OPRAWA: miękka ze skrzydełkami
FORMAT: 15 × 20 cm
WIEK: 13+
WYDAWNICTWO: Dwie Siostry
ROK WYDANIA: 2017
Właśnie czytam tę książkę i bardzo mi się podoba.